Co roku odkąd pamiętam nasza wigilia kończy się w ten sam sposób, czyli wyławianiem ojca z talerza z czerwonym barszczem z uszkami. Jego cuchnący alkoholem oddech i zapach suszonych grzybów tworzą tak dobrze znany mi świąteczny nastrój. Matka mieszająca w olbrzymim garze groch z kapustą, babka modląca się pod sztuczną choinką o powolną i bezbolesną śmierć dla wszystkich bliskich, a zwłaszcza dla synowej przez którą w mniemaniu staruchy jej syn został alkoholikiem, mój starszy brat srający w pieluchę mimo trzecich, czwartych, piątych … dwudziestych piątych urodzin. Ciekawe dlaczego nikt nigdy nie wpadł na pomysł, aby nauczyć go siadania na klozecie, tym bardziej jest to zaskakujące, że nasz kot, którego w zeszłym roku zgraja gimnazjalistów wysłała na tamten świat podpalając ogon i wrzucając do beczki z benzyną, nabył taką umiejętność. Prawdopodobnie nie mógł już znieść smrodu, który wręcz wylewał się z kuwety. Pewnego dnia po prostu wskoczył na sedes, ogonem zgrabnie podniósł klapę, zrobił co miał do zrobienia, po czym spuścił wodę i ku naszemu największemu zdziwieniu podtarł sobie tyłek.
Olbrzymi czarny kocur i mój największy przyjaciel, do czasu kiedy nie spłonął, a trzeba przyznać, że płonął pięknie, w dowód naszej zażyłości raz w tygodniu przynosił mi olbrzymiego szczura z podgryzionym gardłem. Siadał naprzeciw mojego łóżka czekając aż się obudzę, po czym zgrabnym ruchem wrzucał mi martwego gryzonia. Nigdy nie zapomnę jak matka kazała mi zmieść zwęglone resztki z chodnika i wwalić do czarnego worka na śmieci. Czasami się zastanawiam czy ze mną też tak postąpi?
Trzy dni po śmierci kota ojciec przyniósł do domu szczura upierając się w swoim pijackim zwidzie, że to co najmniej półkrwi owczarek niemiecki. Po kilkugodzinnej kłótni z matką zagroził, że albo on ze swoją wypłatą i nowym rodzinnym zwierzątkiem albo my bez wypłaty i nowego rodzinnego zwierzątka. Matka wybrała mniejsze zło, tak więc od pewnego czasu dla odmiany znajduję w łóżko koty z podgryzionym gardłem. Muszę przyznać, że mimo początkowych obaw poranne prezenty okazały się furtką do raju. Zimowe rękawiczki z futerka to prezent, który sprawia, że dziewczęce uda niezależnie od pory roku rozchylają się niczym płatki kwiatów rosnących za domem na kupie gnoju.
Pamiętam pierwszą, która w ramach podziękowań pozwoliła mi na włożenie aż trzech paluchów z brudem pod paznokciami, wcześniej bowiem musiałem napalić w piecu, w dziurę, która trochę przypominała ociekający śluzem odpływ kanalizacyjny. Wiła się przy tym jak robak na haczyku, ale jak się później okazało wszystkie dziewuchy miały w sobie coś z przynęty na ryby. Część niczym Święta Panienka z rączkami złożonymi do modlitwy i wołająca imię pana swego na daremno, część z przekleństwami na ustach. Moja ostatnia dziewczyna, której podarowałem prezent z kociej skórki zaniemówiła i tak już jej zostało, podobno w czasie gdy ja penetrowałem jej wnętrzności miała atak padaczki i odgryzła sobie język. Jej ciche usposobienie tak mnie ujęło, że od sześciu miesięcy tylko z nią chodzę na spacery do pobliskiego lasku, w którym słychać wyłącznie ptasi śpiew. Czasami gdy zasypia zmęczona po naszych harcach patrzę na nią i liczę piegi, których ma na całym ciele więcej niż niejeden pies pcheł na grzbiecie. Ojciec też ją lubi, mówi, że to dziewczyna cud, nie dosyć, że cicha to i zamożna dzięki rencie, którą dostaje po przedwcześnie zmarłej matce. Nawet mój szczur darzy ją sympatią, z tego tytułu do mojego łóżka trafia dwa razy więcej martwych kotów.
Mam nadzieję, że w tym roku na gwiazdkę dostanę futrzaną czapkę i kamizelkę, o której marzę czekając na frajerów z grubymi portfelami wychodzących z pobliskiej stacji kolejowej. Szczęśliwie dla wszystkich mieszkańców jakaś ogromna firma ze stolicy, z jeszcze większym prezesem na czele członków rady zarządu postanowiła wybudować u nas fabrykę środków owadobójczych.
W każdy poniedziałek grupka najbardziej cwanych chłopaków biega wzdłuż peronów wypatrując kolejnej ofiary. Wszystko idzie gładko jak po maśle; ofiara wysiada z wagonu wpadając wprost na naganiacza, który szczerzy się do niej w mało przyjacielskim uśmiechu. Lekko zdenerwowana zaczyna tracić grunt pod nogami, przyspiesza, nerwowo rozgląda się dookoła i tym sposobem wpada wprost na moje gotowe do bitki pięści. Po pięciu minutach i jednym strzale w nos sama podaje mi portfel prosząc, abym przyjął także jej zegarek na skórzanym pasku. Szybko sprawdzam ile dzisiaj zarobiłem, odpalam chłopakom od sztucznego tłumu działkę i znikam za rogiem. Lepsze to od tyrania w fabryce przy olbrzymich kotłach z cuchnącą mazią, zarobek wyższy, a i strat na zdrowiu mniej. Matka jednak uparcie twierdzi, że powinienem zająć się uczciwym zarabianiem na życie, że ZUS-u nie odprowadzam, że renty nie dostanę, jeśli któregoś dnia pod pociąg wpadnę i odetnie mi nogi.
Całe życie siedzi w domu na białym odrapanym taborecie i bezmyślnie gapi przez okno, a mnie goni do roboty. Kiedyś do jej ulubionych zajęć należało liczenie żałobników idących za trumną, niestety od czasu gdy proboszcz wybudował nową drogę kondukty omijają nasz dom szerokim łukiem. Teraz też siedzi tylko dla odmiany wpatruje się w sufit, woli to od widoku zalanego od szóstej rano ojca. Gdy wstaje, stary już popija herbatkę z wkładką, twierdząc że to zioła przepisane przez lekarza na wrzody żołądka. Nie pamiętam kiedy ostatnio rozmawiali ze sobą, jedyne co ich łączy to obowiązek małżeński, który wspólnie wypełniają w dniu wypłaty w fabryce, czyli dziesiątego każdego miesiąca. Ojciec tylko wtedy nie wpada na jednego do pobliskiej knajpy. Wchodzi do domu, zdejmuje czapkę i wolnym dostojnym krokiem zmierza w stronę sypialni. Przez trzydzieści minut zajmuje się matką, jak w dniu gdy się poznali na zabawie w pobliskiej tancbudzie.
– Znowu pijesz – usłyszałem podniesiony głos matki.
– Jeszcze nie przestałem, ty stara wiedźmo – dotarł do mnie krzyk ojca.
Podobny dialog zawsze zwiastował moment pojawienia się pierwszej gwiazdki na niebie. Chwilę później wszyscy zasiadaliśmy do stołu, na którym czekała waza z czerwonym barszczem. W tym roku było podobnie; biała serweta w świerkowe gałązki, plastikowa choinka w rogu pokoju, włączony telewizor i siorbanie ojca. Ile razy modliłem się, aby jedno z tych cholernych uszek z grzybami stanęło mu w gardle.
Godzinę później przyjechało pogotowie i policja. Sanitariusz w poplamionym fartuchu nachylił się nad wazą, wziął głęboki wdech, po czym poprosił matkę o łyżkę. Jadł równocześnie sprawdzając puls facetowi pływającemu w talerzu obok. Dwóch policjantów i młody lekarz także poprosili o sztućce, aby w świątecznej atmosferze zjeść karpia w galarecie, pierożki, makówki i popić kompotem z suszu.
Jeden z mundurowych założył strój świętego mikołaja, który ukradłem kilka lat temu w ramach zemsty za wyrzucenie ze szkoły, drugi wyciągnął harmonijkę ustną i zaczął grać kolędy. Babka ze szczurem na kolanach cicho nuciła, moja dziewczyna klaskała w dłonie, matka podawała kolejne potrawy, a ja krzątałem się po kuchni w poszukiwaniu różańca, który dostałem od ojca na pierwszą komunię świętą, aby zanim włożą go do worka zawiesić mu na szyi i podziękować za tak cudowny świąteczny prezent.
„Akcent”, 3/2009