Gdy miałam szesnaście lat przeżyłam coś bardzo osobliwego. Wszystko wydarzyło się pewnego letniego dnia. Jak zwykle w wakacje większość czasu spędzałam u dziadka, czyli trzy domy dalej. Wstawałam z samego rana i w kaloszach biegłam wprost do stajni, aby pomóc w karmieniu, wyprowadzaniu na pastwisko oraz sprzątaniu boksów siedmiu koni z różnych powodów mieszkających właśnie tutaj. Część z nich odratowano przed wywozem do rzeźni, dokładnie dwa, jeden należał do lekarza, który wyjechał do Argentyny i już nie wrócił, mimo zapewnień, że będzie tam sześć miesięcy, dwa to konie córek sąsiadów, dokładnie kuce, które mimo licznych zaklęć, próśb, a nawet gróź karalnych, nie urosły wraz z dziewczynami, handlarz mówił ich ojcu co innego oraz dwa konie mojego dziadka, które w soboty z reguły zaprzęgano do bryczki z państwem młodym.
Dziadek kochał całe stado, niezależnie od tego, czy w danym miesiącu coś na nim zarobił, czy musiał dopłacić do jego utrzymania. Ja też je kochałam, szczególnie siwą klacz, na której próbowałam swoich sił jako jeździec z większymi lub odrobinę mniejszymi sukcesami.
Nic się nie wydarza bez powodu i dlatego właśnie tego sobotniego ranka, mimo kiepskiej pogody i nieba zasnutego szarymi chmurami, wsiadłam na swojego ulubionego konia. Wtedy to poczułam, miałam wrażenie, że klacz też, bo szła wolniej niż zwykle i cały czas nadstawiała uszu. Chyba obydwie słyszałyśmy ten sam niepokojący dźwięk przypominający uderzanie ptasich skrzydeł.
Gdy doszłyśmy do skraju łąki i wjechałyśmy do lasu zapanowała cisza, nie trwała jednak zbyt długo, bowiem gdy drzewa zaczęły zostawać za nami, wszystko wróciło. Zatrzymałam konia i dokładnie w tej samej chwili niebo przeciął błysk i huk tak głośny, aż zadrżała ziemia, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Klacz gwałtownie rzuciła się do ucieczki przed czymś, co w jej mniemaniu właśnie próbowało ją zjeść, oczywiście nasza bliska relacja i to, że codziennie przynosiłam jej marchew lub jabłko, nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Po prostu biegła próbując się ratować, jak każdy koń w podobnej sytuacji. Nie powinno mnie to dziwić, przecież to zwierzęta uciekające, jedynie to dała im ewolucja, mnie jeszcze dała umiejętność racjonalnego osądu sytuacji, dlatego postanowiłam mocno się trzymać
i nie spadać w otwartym terenie w samym środku burzy. Moja walka na jej grzbiecie trwała do ściany lasu, gdy poczułam pierwsze, nieprzyjemne i bolesne uderzenia gałęzi, zwłaszcza na twarzy. Wtedy znowu to usłyszałam, tym razem jednak bardzo wyraźnie i głośno.
To był dźwięk skrzydeł, ogromnych i mocnych, które każdym swoim ruchem przecinały powietrze. Zadarłam głowę i zobaczyłam ją. Wisząca nade mną, ledwie widoczna, jakby spowita gęstą mgłą postać wyciągała do mnie coś na kształt rąk. Ostatnia rzecz, którą pamiętam to słodka woń unosząca się w powietrzu i delikatny puch otulający moją twarz.
Ocknęłam się przed stajnią, nade mną ze zwieszonym pyskiem stała moja siwa klacz. Patrzyła na mnie, a ja na nią, a zwłaszcza na jej siodło i czaprak, w który wczepiło się kilka białych piór.