(1) Płaszcz i szpada
Hej! Jestem Julka, mam już prawie siedem lat. Siedem, dokładnie tyle świeczek za kilka dni będzie na moim urodzinowym torcie. Wspólnie z mamą ustaliłyśmy, że w tym roku będzie to tort owocowy. Mama twierdzi, że owoce są lżejsze niż czekolada i dzięki temu będzie mogła zjeść kawałek. Ja jednak się z nią nie zgadzam. Ostatnio, gdy byliśmy z tatą na zakupach przeprowadziłam eksperyment, do jednej ręki wzięłam siatkę z jabłkami, a do drugiej tabliczkę czekolady. Owoce były zdecydowanie cięższe! Może tylko osoby pracujące w sklepie potrafią dobrze ocenić, ile coś waży? Myślę, że tak właśnie jest, bo gdy mama i tato ważą się w domu, często później wzdychają, że waga łazienkowa znowu się popsuła i dodała im kilka kilogramów.
Na swoją imprezę urodzinową oczywiście zaprosiłam moich dwóch najlepszych kolegów, czyli Franka i Wojtka. Wojtek mieszka w domu obok, a Franek naprzeciwko. Kiedyś Franek opowiedział nam, że miał być dziewczyną, tak jak ja. Podobno miał mieć na imię Marysia, tak jak jego babcia. Franek ma trzech starszych braci, Karola, Filipa i Janka. Oni też, poczynając od drugiego w kolejności, mieli być dziewczynami. Jak widać to taka rodzinna tradycja w domu Franka. Filip i Janek to bliźnięta. Mama mówi, że wyglądają, jak dwie krople wody, co oznacza, że są wręcz identyczni. Mówi, że wszystkie bliźnięta jednojajowe, bo tak ich czasami nazywa, to swoje lustrzane odbicia. Podobno, gdy takie takie dzieci mieszkają jeszcze w brzuchu mamy, dzieje się coś takiego, że później nikt ich nie potrafi odróżnić. My też nie, nawet rodzice Franka mają z tym kłopot i na Filipa wołają Janek, a na Janka Filip. Moja mama mówi, że najlepszym znakiem rozpoznawczym byłyby zupełnie inne fryzury, na co chłopcy kategorycznie się nie zgadzają. Z różnym kolorem ubrań, wiązaniem wstążki na nadgarstku jednemu z bliźniaków i prośbami, aby nie podawali się za kogoś, kim nie są, nie udało się. Chłopcy mają doskonałą zabawę, a od czasu, gdy chodzą do szkoły, najlepszą. Jeden z nich uczy się matematyki, fizyki i chemii, a drugi języka polskiego, historii i biologii. Tak mówi Karol. Obydwaj za to interesują się samochodami i z równym zapałem pomagają tacie w warsztacie samochodowym. Tam zawsze są sobą.
Mama mówi też, że są bliźnięta, które nie są do siebie podobne i wcale nie muszą być dwoma chłopakami lub dwiema dziewczynami. Mama mówi, że takie dzieci po prostu mieszkają w tym samym czasie w jednym brzuchu, a po tym, gdy się urodzą, ich rodzice nie mają najmniejszego kłopotu, aby je odróżnić. Czasami nawet jedno może być dziewczyną o jasnych włosach, tak jak ja, a drugie chłopcem z czarną, jak smoła, czupryną, tak jak Franek. Wtedy zdecydowanie nie trzeba im niczego nigdzie wiązać.
Tato często powtarza, że Franek, Wojtek i ja jesteśmy, jak trzej muszkieterowie. Długo zastanawiałam się, kto to jest ten muszkieter. Mama mówi, że to taki żołnierz z dawnych czasów, który nosił pelerynę, nawet, gdy nie padał deszcz i kapelusz ozdobiony piórami. Franek, Wojtek i ja wkładamy peleryny tylko i wyłącznie, gdy jest brzydka pogoda, i żadne z nas nie ma kapelusza, nawet z jednym piórem, więc tato chyba coś pomylił, zwłaszcza, że czasami dodaje, iż brakuje nam czwartego kompana. Nam przecież nikogo nie brakuje?!
W dniu swoich siódmych urodzin rano, podczas wspólnego śniadania, postanowiłam przeprowadzić poważną rozmowę z mamą.
– Czy ja na pewno miałam być dziewczynką?
– Nie, miałaś być chłopcem.
– Jak to?
Okazało się, że miałam być Krzysiem. Przez cały czas, gdy mieszkałam w brzuchu mamy, tato właśnie tak mnie nazywał. Mówił, że to idealne imię dla chłopca. Zdecydowanie bardziej wolę być dziewczyną o zwykłym imieniu. Podobnie pomyślała mama i dlatego właśnie jestem Julką, to znaczy Julią, ale wszyscy wołają na mnie Julka.
Na swoją imprezę urodzinową oprócz Franka i Wojtka zaprosiłam jeszcze dzieci, z którymi przed wakacjami chodziłam do przedszkola. Bardzo lubiłam spędzać z nimi czas. Na szczęście, mimo iż jest środek lata, nie wszyscy wyjechali. Mama wpadła na pomysł, żeby goście zrobili prezenty własnoręcznie. Taką informację dopisała, oczywiście własnoręcznie, na zaproszeniach, które też robiliśmy sami. Tato składał kartoniki na pół, ja na pierwszej stronie rysowałam plan naszego osiedla, aby wszyscy wiedzieli, jak trafić, a mama pisała, że serdecznie zapraszam i nie mogę się doczekać, oczywiście gości, no i prezentów.
Pierwszy przyszedł Leon, bardzo go lubię, ale niestety mieszka za daleko, dlatego nie możemy widywać się tak często, jak z Frankiem i Wojtkiem. Leon przyniósł dla mnie drewnianego smoka. Jego tato pomógł mu go wyciąć, ale samego smoka zaprojektował mój kolega. Dodatkowo niesamowicie go pomalował, na grzbiecie i ogonie zrobił mu zielone łuski, brzuch był żółty, oczy niebieskie, a z jego paszczy wydobywał się czerwony, jak moje truskawki na torcie, ogień. Wyglądał, jak żywy. Przyszła też Majka, która z kolei przyniosła materiałową torbę pomalowaną farbami w przeróżne wzory. Torbę dostała od swojej mamy, ale rysunki na niej wykonała już sama. Powiedziała, że to worek na buty do szkoły, takie na zajęcia sportowe. Bardzo lubię gimnastykę, dlatego jej prezent niezwykle mi się spodobał. Z pewnością nikt nie będzie miał takiej torby, chyba, że Majka zrobiła identyczną dla siebie.
Pomysł mamy, żeby goście wykonali własne prezenty był idealny. Na początku trochę się z nią kłóciłam, przecież wszystkie mamy na całym świecie, oczywiście, jak się okazało, oprócz mojej, wiedzą, że każda dziewczyna marzy o rolkach i kolejnym zestawie lego. Na szczęście moja mama, mimo iż nie znała się na wadze, dobrze znała się na prezentach urodzinowych.
Impreza była bardzo udana, do czasu, gdy w drzwiach pojawiła się dziewczyna, której nie znałam. Ja przecież nie zapraszałam żadnych obcych dzieci. Mama mówi, że z nieznajomymi nie wolno rozmawiać i niczego od nich przyjmować, zwłaszcza cukierków. Mój niezapowiedziany gość na szczęście nie miał ze sobą żadnych słodyczy. Prawdopodobnie zamierzał zjeść moje.
– To jest Helenka, kilka dni temu wraz z rodzicami wprowadziła się do domu obok – powiedział tato ciągnąc mnie za rękę w stronę drzwi.
– Przecież obok nas mieszka Wojtek, po co nam jakieś drugie obok?
– Wreszcie znalazł się czwarty muszkieter – tato oznajmił z dumą i zostawił mnie sam na sam z dziewczyną trzymającą w ręku kartonowe szpady.
– Cześć, jestem Helenka, zrobiłam dla ciebie. Twoja mama mówiła, że jesteś musz…, musz…, no takim rycerzem.
Mimo nieoczekiwanego pojawienia się Helenki moje urodziny były bardzo udane. Franek i Wojtek raczej nie lubią dziewczyn, oczywiście oprócz mnie. Często powtarzają, że dziewczyny są trochę dziwne. Według nich cały czas opowiadają tylko i wyłącznie o tym w kim się zakochały i z kim wezmą ślub. Na szczęście Helenka wolała rozmawiać o koniach, co chłopakom i mnie bardzo się spodobało. Moja mama też lubi konie. Czasami, gdy omawiają z tatą jakieś ważne sprawy, mama na końcu głośno stwierdza, że koń by się uśmiał. Dodatkowo wywraca wówczas oczami i wzdycha.
Tato raczej nie lubi koni, bo wcale się wtedy nie śmieje. Najczęściej wraca do sklepu, z którego przed chwilą przyjechał, ze stertą dziwnych rzeczy i wszystkie oddaje. Tak było na przykład, gdy chciał za domem wybudować zagrodę dla kóz. Wystarczyło, że mama wspomniała o koniu i następnego dnia tato kupił prawdziwą kosiarkę, a nie dwie kozy, które latem, zgodnie z jego pomysłem, miały strzyc trawnik w naszym ogrodzie. Nie wiem, czy rodzice rzeczywiście znają się na koniach, bo w ich opowieściach ani razu nie słyszałam o siodłaniu, czy czyszczeniu kopyt. Z pewnością Helenka zna się na koniach i z niej żaden koń się nie śmieje. Mam nadzieję, że kiedyś będziemy mogli pojechać z nią do stajni.
Franek i Wojtek, podobnie jak Helenka, też zrobili dla mnie kartonowe miecze. Dzięki czemu podczas urodzin mogliśmy urządzić prawdziwy turniej. Podzieliłam gości na dwie drużyny, które rywalizowały ze sobą. Był rzut szpadą do celu, czyli kartonowego pudła, które wcześniej pomalowaliśmy, aby wyglądało jak królewski zamek. Tor przeszkód, który trzeba było pokonać ze szpadą w ręku oraz poszukiwania zaginionego miecza. Moja drużyna, w której była jeszcze Helenka i Majka, wygrała rzut do celu i szybciej odnalazła miecz ukryty przez chłopaków w grządce z pomidorami mamy.
Ja namówiłam moją grupę, abyśmy szpadę schowali na drzewie, co było idealnym pomysłem. Chłopcy, mimo ciągłych podpowiedzi „ciepło, ciepło” krążyli wokół pnia i przeszukiwali kępy trawy. Żaden nie wpadł na to, aby spojrzeć w górę. W końcu się poddali. Zwłaszcza, że po tej konkurencji mama miała przynieść tort, na który już wszyscy czekaliśmy. Drużyna Franka, Wojtka i Leona była za to szybsza w pokonaniu toru z przeszkodami. Turniej wygrała jednak moja ekipa. Franek i Wojtek podczas ogłaszania wyników oznajmili, że pozwolili na to, bo to przecież moje urodziny. Moja mama powiedziała mi później, że musieli tak stwierdzić, aby zachować twarz. Przecież od samego początku powtarzali, że mają mocniejszą drużynę i że nie mamy z nimi szans. Przyznanie się do uczciwej przegranej było dla nich za ciężkie, zwłaszcza, że przegrali z dziewczynami. Lubię Franka i Wojtka i zdecydowanie wolę, aby nadal wyglądali tak jak teraz. Mama mówi, że gdy się straci twarz to bardzo trudno ją odzyskać. Nie wiem, gdzie wtedy trafia i kto się nią opiekuje, ale wolałabym tego nigdy nie sprawdzać.
Franek, Wojtek i Helenka, z racji tego, że nasze domy sąsiadują ze sobą, zostali najdłużej na mojej imprezie urodzinowej. Na zakończenie zabawy tato opowiedział nam o pewnej książce, w której autor opisał przygody i przyjaźń czterech niesamowitych, szlachetnych i ofiarnych bohaterów. Mimo, że nie było wśród nich żadnej dziewczyny, a tym bardziej dwóch, wspólnie stwierdziliśmy, że w przyjaźni nie ma to znaczenia. Czyli wcześniej tato wcale się nie mylił mówiąc, że brakowało nam czwartego muszkietera. Ta książka, o której mówił tato, jest dosyć stara. Starsza nawet od babci Franka, a ona ma chyba z sześćdziesiąt lat. Mama mówi, że w książkach, niezależnie od tego kiedy zostały napisane, jest dużo mądrości. Muszę przyznać jej rację.