
„List do B.”
To już setny list, który piszę, i setny, na który z pewnością nie dostanę odpowiedzi.
Drogi Panie Boże!
Jak wiesz, mam dwa lata, wtedy miałam dwa lata, teraz przed tamtą dwójką stoi jeszcze jedna. Pamiętam, jak przez śnieg i przez mgłę szłam po śladach mamy, dużych i odważnych, mocnych i pewnych śladach. Pamiętam, że w jednej ręce niosła torbę, torbę pełną sklepowego niczego, jak zwykle, często, zwyczajnie, codziennie. Byłyśmy w drodze do domu babci, mama i ja. Ona z przodu, ja za nią, czołgi po lewej.
– Mamo, mamo patrz, czołgi, mamo, czterej pancerni, mamo…
Do uszu docierał ryk, hałas prawie bolesny. Mama zerkała na mnie i pobłażliwie się uśmiechała.
– Tak, czołgi.
Patrzyłam na kolumnę wolno przesuwającego się żelastwa i wypatrywałam psa, prawdziwego owczarka niemieckiego, takiego czarno-białego, z telewizji. Czołg po czołgu, czołg po czołgu, czołg po czołgu…
– Mamo, mamo, nie ma Szarika, mamo, gdzie jest Szarik, gdzie jest pies, mamo…
– Jest, nie płacz, siedzi w którymś czołgu, psy nie lubią hałasu, boją się.
– Mamo, mamo, w którym, dlaczego się boją, mamo, ja się nie boję, obronię go, mamo, przecież jestem już duża.
Szłam, odważnie trzymając się płaszcza mamy, i rozglądałam się dokoła. Przyglądałam się mężczyznom, szarym, bezbarwnym, podobnym do siebie jak krople wody. Sprawiali wrażenie przykutych do pojazdów, przywiązanych, a jednak odmachiwali mi, kiedy unosiłam rączkę. Początkowo nieśmiało, potem śmielej, radośniej, tak jak ja, dziewczynka w zielonym płaszczyku i wełnianej czapce, spod której uciekały jasne warkoczyki.
Boże, pamiętasz, pamiętasz to moimi oczami, był grudzień. Przypomnij sobie! Słyszysz! Przypomnij! Teraz! Natychmiast! Przypomnij sobie i powiedz, co było potem, proszę.
Po dwóch godzinach walki z własnym ciałem wstałam i poszłam do łazienki. Spojrzałam w lustro. Nie znałam tej twarzy, nie rozpoznawałam rysów, wgłębień, bladości, cieni. Gapiłam się i usiłowałam sobie przypomnieć, kto na mnie patrzy, kim jest kobieta stojąca w mojej łazience i nakładająca moją pastę na moją szczoteczkę do moich zębów. Wreszcie sobie przypomniałam: to byłam ja. Ten pieprzyk na lewym ramieniu, zawsze tam był… Kolejny grudniowy dzień, na szczęście ciepły i pogodny, wymarzony dzień na drogę do domu.
– Bilety do kontroli. Pani nie śpi, mówię, że bilety do kontroli.
– Już, już…
Zaduch i smród. Przedziały pełne narciarzy i ich sprzętu. Dzieci biegające o korytarzach i krzyczące wniebogłosy. Dym z papierosów. Krzywe spojrzenia kobiet rozsiadających się na dwóch miejscach. Obślinieni dziadkowie, którym bliżej na tamten świat niż do stacji docelowej. Robi mi się niedobrze, zaraz zwymiotuję na markowe obuwie tej pseudonarciarki, może zrobię to z ciekawości, żeby sprawdzić, jak zareaguje. Pewnie wyciągnie z plecaka drugą parę, a tę wywali przez okno. Powstrzymam się, zaraz będę w domu, górskim domu, góralskim, tam zwrócę dzisiejszy posiłek w rodzinnej atmosferze. Nie rozumiem, dlaczego ojciec kupił ziemię w górach, nie przewidział, że skaże mnie na jazdę w każde święta z tłumem bezbożników, dla których tarzanie się w śniegu jest ważniejsze od sterczenia w kościele i nasłuchiwania fałszywie śpiewanych kolęd.
– Cześć, gdzie tata?
– Witaj, jak podróż, dużo turystów?
– Nie, w tym roku pojechali nad morze. Pytałam, gdzie tata?
– Nie wiem.
Mój pokój, tylko mój.
– Wstawaj, śniadanie na stole, schodź na dół i przywitaj się z ojcem.
– Jakie śniadanie, co ty wygadujesz?!
– Przespałaś całą noc. Chodź wreszcie, nie będę krzyczeć.
– Córuś!
– Tata! Już idę!
Wybiegam z pokoju i po chwili wpadam w potężne ojcowskie ramiona, najbezpieczniejsze na świecie. Takie same jak zawsze, ja rosnę, a one nie maleją.
Wpycham w siebie chleb z kozim serem i zagryzam kawałkami swojskiej kiełbasy. Szybko, coraz szybciej. Od wczorajszego śniadania, które zwróciłam po wyjściu z pociągu w dworcowej toalecie, nie miałam niczego w ustach. Czuję, jak ściany żołądka odlepiają się od siebie. Wszystko smakuje, pachnie, nęci. Przez kolejne trzy dni moje życie sprowadza się do regularnych posiłków i spacerów z psem, który na mój widok wpada w szał radości, jestem bowiem jedyną osobą, która uwalnia go z łańcucha i zabiera w góry. Święta mijają szybko i bezboleśnie. Jak co roku wpadamy do sąsiadów urodzonych w tej okolicy i osiadłych na zawsze. Dużo wszystkiego, a najwięcej wódki.
– Tato, gdzie byłeś, kiedy przyjechałam?
– U twojej mamy, zapaliłem świeczkę.
– Taki kawał drogi?
– A co w tym dziwnego?
– Tato, to już tyle lat, masz drugą żonę, może nie jest ideałem, ale…
– Masz rację, ale nie potrafię zapomnieć. Córuś, muszę ci coś powiedzieć…
Drogi Panie Boże!
Nie zapomniałeś o mnie jednak. Dostałam odpowiedź. Pamiętam wszystko, pamiętam czołgi, zielony płaszczyk, pustą torbę, but mamy na chodniku, krzyki żołnierzy, że to wypadek, że ona sama, żebym nie podchodziła. Nie doszłyśmy do domu babci.
Tata nigdy się z tym nie pogodził, ja też. Każde z nas szukało w sobie winy, on świadomie, ja nie.
Teraz wiem, dlaczego nie lubię grudnia. Znam już wszystkie odpowiedzi.
„Trzy godziny z życia Jakuba”
Jakub, jak każdy dziewięcioletni chłopiec, marzył o podróżach w nieznane, przygodach w dalekich krainach i przyjaźni z piratami. Całymi godzinami przesiadywał w ciemnym, cuchnącym stęchlizną pokoju na poddaszu starego domu i czytał książki. Wspinał się na ogromny regał i zgrabnym kocim ruchem zrzucał na podłogę upatrzone egzemplarze. Siadał w wielkim skórzanym fotelu, by po chwili zapomnieć o schorowanej kobiecie szykującej obiad w kuchni, jej mężu, który po wielu latach pracy na kutrze rybackim wyglądał jak zasuszona śliwka w świątecznym kompocie, dwóch psach uwiązanych do budy, starym mężczyźnie, którego jedynym zajęciem było palenie fajki na ganku przed domem, grupce umorusanych brzdąców dokazujących w pobliskim bajorku i rodzicach spędzających czas na plaży.
Kiedy trzy godziny temu stanął w drzwiach domu swoich dziadków, wyglądał jak anioł: jasne kręcone włosy przypominające aureolę, niebieskie oczy i rumieńce na policzkach. Wszedł, pocałował babcię, która jak zwykle śmierdziała czosnkiem, przywitał się z dziadkiem naśladującym dla zabicia czasu krzyk mew, ukłonił się mężczyźnie palącemu fajkę, pokazał język dzieciom grzecznie siedzącym przy stole i stanął przy oknie. Każdego lata wraz z rodzicami przyjeżdżał na dwutygodniowy wypoczynek, aby, jak mówiła mama, nawdychać się jodu i pobudzić mózg do pracy. W tym roku pojawił się sam.
Obserwował morze, słuchając jego delikatnego szumu. Patrzył, jak woda wyrzuca na brzeg skradzione wcześniej kolorowe wiaderka, łopatki do budowania ogromnych zamków z piasku, zielone klapki z motylkiem muszle, drobne bursztyny i plastikowe butelki. Na pytania starej kobiety w dziurawym fartuchu odpowiadał cichym pojękiwaniem.
Po chwili usiadł i zaczął drapać się po plecach. Jego dziwne zachowanie przerwał dźwięk telefonu.
W czasie gdy kobiecina i jej zgarbiony mąż słuchali informacji o wypadku, który wydarzył się trzy godziny temu, chłopiec zdjął koszulkę i rozprostował białe jak morska piana skrzydła.
„Ostatnia podróż”
– Jak się dzisiaj czujesz?
– Dobrze. To znaczy, trochę lepiej. Po tych nowych tabletkach jest trochę lepiej.
– Cieszę się.
– Nie jest źle, trochę się po nich ślinię, ale mogło być gorzej. Wiesz, skutki uboczne…
– Jakie skutki uboczne?
– Jak przy każdym leku. – Uśmiechnął się. – Po tych podobno można obudzić się z narządami płciowymi…
– A co, ty ich nie masz?
– Nie swoimi! Facet z… no wiesz, a babka z…
Obaj parsknęliśmy śmiechem. Minione trzy tygodnie mojego życia to ciągłe wizyty w szpitalu, wędrówki ciasnymi, cuchnącymi moczem korytarzami, obserwowanie pogrzebanych za życia i rozmowy z bratem, kłamliwe rozmowy, pełne łgarstwa i strachu przed spojrzeniem śmierci prosto w jej puste i ciemne oczodoły.
Rok temu stwierdzono u niego raka krwi, podobno cholernie odpornego na leczenie. Straszny ignorant ze mnie. Muszę się przyznać, że do tej pory nie przeczytałem niczego z dziedziny biologii, anatomii czy medycyny, nawet nie zerknąłem do książeczki z obrazkami mojej córki. O czym, do cholery, jest ta kolorowanka i po co o tym wspominam? A, już pamiętam: mity na temat tego, skąd biorą się dzieci, czyli coś w stylu – jeśli twój rodzic nadal myśli, że znalazł cię w kapuście, zaproponuj mu wspólne czytanie historyjki ze strony trzeciej. Jeśli wmawia ci, że jesteś bocianim podrzutkiem, przejdź od razu do rysunku na stronie siódmej. Co o tym myślę? Jestem przekonany, że moja pięcioletnia córka wie więcej na temat seksualności człowieka od niejednego faceta noszącego ciasne gatki, od czego jeszcze bardziej spada żywotność i ruchliwość jego plemników.
Wracając do mojego brata i jego życia, a raczej przyspieszonego umierania. Początkowo wszyscy się uśmiechali, bo o niczym nie wiedzieli. Maciek wmówił nam, że wyniki badań są w porządku, że lekarz to wyjątkowy panikarz i że jest zdrowy jak ryba. Zapomniał tylko uściślić, że taka pływająca brzuchem do góry. Po kilku miesiącach, gdy z tryskającego zdrowiem księcia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przemienił się w zabiedzoną żabę, przyznał się, że nie jest najlepiej. Chudł w oczach, patrząc na niego, bałem się, że jeśli na chwilę wyjdę z pokoju, nie będę miał do kogo wracać, bo Maciek zniknie, zostawiając na łóżku przepoconą piżamę i ostatnią kępkę włosów, która nie chciała poddać się chemioterapii.
Mój dziewiętnastoletni brat umierał, a ja nie byłem w stanie nic zrobić, mogłem jedynie udawać, że to jakiś koszmarny sen, który za chwilę się skończy. Obudzę się, umyję zęby, wypiję poranną kawę i zabiorę Maćka w góry, jak każdej zimy. Po drodze zdążymy się sto razy pokłócić, a przy sto pierwszym walnie mnie w brzuch. Dlaczego ja mu na to pozwalałem?
Po ponad ośmiu miesiącach bezskutecznej walki z chorobą pierwszy raz trafił na oddział onkologiczny. Lekarz prowadzący twierdził, że musi wykonać dodatkowe badania. Nie miałem odwagi zapytać, po co. Wszyscy przecież wiedzieli, że jest gorzej. Komórki rakowe zżerały ciało mojego młodszego brata, wysysały z niego życie, sprawiały, że ulatywało jak powietrze z dziurawego balonu. Dlaczego ten idiota nie przyznał się od razu, urządził sobie zabawę w sekrety! Coś wiem, ale wam nie powiem. Zgaduj-zgadula. Zimno, zimno… zimniej… mróz. Co chciał przez to osiągnąć? Wyobrażam sobie jego pierwszą myśl: jeśli przyznam się matce, to uziemi mnie w domu, a w sobotę wybieram się na imprezę. Jego wieczne obawy, że coś go ominie w życiu. Ciągłe łapanie dziesięciu srok za ogon. Nowe zainteresowania, kolejna przyjaciółka od serca i do łóżka. Właśnie, ile ten gówniarz miał lat, kiedy przyłapałem go w sypialni rodziców z tą rudą córką sąsiadów z góry? Pamiętam, jak bardzo musiałem się starać, żeby udać święte oburzenie… Do tej pory mama trzyma w pawlaczu pościel w polne kwiaty, w której jej piętnastoletni syn przekroczył granicę dorosłości. Szczęśliwie jego pierwsza dziewczyna nie była dziewicą, co zaoszczędziło mu wywabiania krwawych plam z materaca.
Trzy miesiące udawania, że jest zdrowy, wmawiania nam, że zapadnięte policzki i wory pod oczami to skutek wielogodzinnego ślęczenia nad książkami i weekendowego włóczenia się po knajpach. Kolejne prawie pół roku to próba uporządkowania tego wszystkiego. Bieganie po lekarzach, łapanie się nadziei, ciągłe badania, pilnowanie, żeby Maciek połknął leki, mieszkanie śmierdzące jak osiedlowa apteka, łzy tak nieudolnie ukrywane przez matkę, bezsilność i próba przebicia głową muru.
Po krótkim pobycie w szpitalu wrócił do domu i przez dwa miesiące przegrywał walkę z rakiem zamknięty w czterech ścianach swego pokoju. Zaczął się poddawać, odrzucił wiarę w cuda i zapomniał o Łazarzu. Ze mną było tak samo, do chwili kiedy Maciek zadzwonił do swojej ślicznej koleżanki z liceum i umówił się na kawę. Pomogłem mu wybrać koszulę i podrzuciłem go miejsce spotkania. Trzy dni później znowu odwiozłem brata, ale tym razem do szpitala.
– To chyba nie potrwa już długo.
– Co za brednie wygadujesz! Przecież sam mówiłeś, że po tych nowych lekach czujesz się lepiej!
– Mówiłem też, że odpadnie mi po nich… No wiesz…
– To się nazywa penis.
Rozpłakałem się tak samo jak wtedy, gdy pierwszy raz zobaczyłem nagie piersi mojej żony. Jako dorosły mężczyzna drugi raz poznałem smak łez, ale tym razem był on szczególnie słony.
Kiedy dowiedziałem się o jego chorobie, codziennie zadawałem sobie tysiące pytań: dlaczego właśnie on, dlaczego nie ktoś inny, ktoś kogo nie znam?! Nienawidziłem siebie w takich chwilach, czułem obrzydzenie, ale nie przeszkadzało mi to w modlitwach, aby choroba jakimś sposobem przeszła na obcego człowieka, na przykład syna pacjenta leżącego w sali obok.
Ostatnie trzy tygodnie to prawdziwy koszmar wypełniony szpitalnym zapachem. Chwilami wydaje mi się, że widzę czarną postać w długiej szacie z kosą w ręku, która bezczelnie staje obok łóżka Maćka – na szczęście wtedy z reguły budzę się zlany zimnym potem. Czasami śni mi się też, że to ja choruję, leżę jak martwy robak w pudełku po zapałkach i czekam na odwiedziny najbliższych. Najpierw przychodzi moja śliczna żona z córeczką, potem matka, przyjaciele, ojciec, którego nie widziałem od kilku lat. Nikt więcej. Nawet we śnie nie umiem uratować życia mojemu bratu. Nie jestem prawdziwym mężczyzną.
Boże, zrób coś!
– Tato, czy wujek jutro też do nas przyjdzie?
– Jaki wujek? O czym ty mówisz?
– Przecież rano był u nas wujek Maciek, oglądaliśmy razem moją książeczkę o małych dzieciach…
Umarł około szóstej.
Opowiadania ze zbioru „Klara i anioł” (PW Rzeczpospolita SA, 2007).
Pieniadz jest bezwonny, ale sie ulatnia. Autosugestia jest jest jedna, na wszystko podatna…