Tadeusz i ja właściwie nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego, no może prócz tego, że obydwoje nie lubiliśmy szpinaku, nigdy nie chorowaliśmy na ospę i wspólnie byliśmy nieszczęśliwymi posiadaczami dwóch jąder. Pamiętam dzień, gdy się poznaliśmy.
Niewielka, duszna sala na trzecim piętrze starej kamienicy. Od kilku miesięcy miejsce spotkań grupy mężczyzn nam podobnych. Wspólne rozmowy pod okiem dwóch psychologów, którym – w mojej opinii – brakowało nie tylko narządów płciowych, ale też sporej ilości tkanki mózgowej. Te ich pytanie: „Jak się dzisiaj czujecie i z czym przychodzicie?” Z jednym jądrem, nadal z jednym!
Czasami mocno się zastanawiam, dlaczego jeszcze z tym nie skończyłem? Przecież od gadania nic mi nie urośnie, zwłaszcza w okolicy krocza. O takim cudzie jeszcze nikt nigdy nie słyszał. Ludzie wstający z wózków inwalidzkich i tańczący salsę, ślepcy odzyskujący wzrok, kobiety po czterdziestce wychodzące za mąż – to już normalność, ale odrastające jądra do tej grupy nie należą.
Cóż by to była za sensacja, już widzę pierwsze strony gazet, zaproszenia do radia, wywiady telewizyjne i oczywiście pierwsze i podstawowe pytanie z ust prowadzących: „Jak się pan dzisiaj czuje i z czym przychodzi?”
Nie, tylko nie to. Koniec z użalaniem się nad sobą i codziennym sprawdzaniem w lustrze, czy może jednak coś kiełkuje. Postanowiłem działać i to szybko. Do swojego planu potrzebowałem jednak wspólnika, Tadeusz okazał się wymarzony. Po spotkaniu zaprosiłem go do siebie, wlałem w niego prawie całą butelkę whisky – co nie było trudne, gdyż mój znajomy prócz genitalnych miał też problemy alkoholowe – i położyłem na olbrzymim dębowym stole, który swego czasu zakupiłem w komisie meblowym na rogu ulicy. Przed przystąpieniem do zabiegu narzuciłem na ramiona stary szlafrok, wziąłem do ręki skalpel, który ukradłem dwa dni temu w pobliskiej poradni chirurgii plastycznej, i zrobiłem nacięcie.
Trzy zgrabne ruchy ręką i jądro Tadeusza niczym nieopierzone pisklę leżało w mojej dłoni. Następnie szybka sterylizacja, nawleczenie nitki na igłę sporych rozmiarów, zastrzyk znieczulający i dziesięć szwów. Obolały i zmęczony, resztką sił dowlokłem się do łazienki, stanąłem przed lustrem i spojrzałem.
Prawdziwy cud, pierwszy raz w życiu widziałem coś tak niezwykłego. Nie mogłem przestać się dotykać, najpierw lewe, potem prawe jądro, raz w jedną, raz w drugą stronę. Po godzinie istnego pokazu żonglerki i serii rewelacyjnych sztuczek postanowiłem zająć się nieszczęśnikiem leżącym w mojej jadalni. Nóż kuchenny, tasak, waciki, nici, igły. Uwijałem się jak w ukropie, co jakiś czas kontrolnie zerkając na zdjęcie swojej nauczycielki, w której kochałem się w szkole średniej. Pamiętam jej jędrne uda, okrągłe piersi i wywody na temat różnicy w budowie pantofelka i ameby.
Nagle obudziłem się, czując w powietrzu zapach świeżo zaparzonej kawy. Przeciągnąłem się i powoli otworzyłem oczy. Po moim mieszkaniu, dodatkowo w mojej ulubionej koszuli krzątała się jak żywa profesorka od biologii. Uśmiechnąłem się do niej, po czym tanecznym krokiem poszedłem do łazienki z dumą oddać poranny mocz. W drodze kołatała mi się w głowie jedna myśl: czy imię Tadeusz pasuje do tak urodziwej kobiety?
„Akcent”, 3/2009
Brehehehe, się uśmiałem. Mężczyźni po obudzeniu się nie przeciągają tylko drapią. 😉
Dziękuję za komentarz. Kto wie, może następnym razem, jakiś bohater się podrapie?!